niedziela, 14 stycznia 2018

In the Woods... - Heart of the Ages


Twórczość norweskiego In the Woods... mógłbym określić mianem innej patrząc poprzez pryzmat wywodzących się z tamtych terenów zespołów black metalowych. Podczas gdy cała śmietanka kapel drugiej fali black'u zalewała swą twórczością Europę pragnąc wybić się na ekstremalnej scenie zarówno poprzez formę muzyki, jak i wygląd oraz zachowania poszczególnych członków zespołów, kwartet z Kristiansand zdawał się mieć to wszystko w głębokim poważaniu. Zupełnie jakby odcinał się od całości skandynawskiej sceny i tego, co się wokół niej działo, skupiając się na swojej robocie, by wykreować album zgoła odmienny od znakomitej liczby długograjów wydawanych w Norwegii.

O ile dzisiaj black metalowe granie, w którym zauważalna jest strategia formy muzycznej bazującej na wytworzeniu odpowiedniego klimatu nikogo nie dziwi, czy też nie jest czymś zupełnie odosobnionym, o tyle na przełomie lat 1994/1995 mogła się wydawać zabiegiem bardzo ryzykownym. Pośród setek zespołów, które z każdym kolejnym wypuszczanym na rynek krążkiem starały się zaistnieć co rusz przekraczając granicę w pojmowaniu black metalu jako ekstremalnej formy muzycznej ekspresji, In the Woods... było niemalże odosobnione.

Faktem jest bowiem, że w swym największym i najbardziej znamienitym w karierze dokonaniu w postaci Heart of the Ages, skupili się wyraźnie na tym, by oddać w ręce melomanów krążek po brzegi wypełniony mistycznym klimatem norweskich lasów. Z jednej strony surowy w formie, zachowujący odpowiednią estetykę grania charakterystyczną dla drugiej fali black metalu, z drugiej zaś poruszający atmosferą melancholii, z której przebijała się pewnego rodzaju tęsknota i uwielbienie dla samej Natury. Natury pojmowanej nie tylko jako skupiska sił pierwotnych żywiołów, lecz również jako nośnika świadomości otwierającego przed człowiekiem możliwości pojęcia pierwotnego mistycyzmu.

Tak samo jak zmienną potrafi być natura, tak samo zmienną była muzyka zawarta na debiutanckim albumie z 1995 roku. Jest przepełniona progresywnym ujęciem nie tylko samych dźwięków i tempa poszczególnych utworów, lecz również wokali, które od scream'u poprzez czysty męski głos, aż do miejscowego, ulotnego niczym mgła żeńskiego sopranu stanowiły o znakomitości i świetności In the Woods..., sprawiając, iż całe Heart of the Ages jest w pewnym stopniu eterycznym, mistycznym i pięknym norweskim albumem.

P.S. 
W wywiadzie udzielonem amerykańskiemu zinowi Descent z roku 1994 jeden z członków zespołu wyraźnie ukazał pojmowane przez In The Woods... aspekty muzyki bardzo ostro odcinając się od dominujących, norweskich trendów dodając, że noszenie corpse-paintingu jest "dla słabych", nabijając się z działalności Burzum i cynicznie oraz sakrastycznie stwierdzając, że "może to całe Burzum, to będą jacyś bogowie sceny" w odpowiedzi na pytanie o rosnącą popularność gatunku (jak historia pokazała tak też się stało, heh).
_____________________________________________________________________________







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz