niedziela, 28 stycznia 2018

Luźne myśli #1 - Winylowy zawrót głowy, czyli o tym, dlaczego ostrożnie podchodzę do tematu giełd winylowych


W  mieście w którym mieszkam od ponad  roku tylko w ciągu ostatniego miesiąca odbyły się dwa, zupełnie niezależne od siebie kiermasze płyt winylowych. Nie ulega wątpliwości, iż jest to skutek powracającej do szerszej społeczności mody na analogowe granie. „Moda” ta jednak, w przypadku niektórych społeczności, czy to związanych z konkretnymi gatunkami muzyki, czy też z grupami audiofanów, nigdy nie przeminęła. Stanowiła raczej wieloletnią pasję nieprzerwaną nawet przez wszechobecną cyfryzację muzyki. Powrót winyli do łask większego grona odbiorców można wiązać nie tylko z modą skupioną na ten rodzaj nośnika, lecz również z większymi możliwościami z jakimi fani muzyki mają do czynienia w czasach współczesnych. Mam tu na myśli zarówno większą zasobność portfela, jak również o wiele większy dostęp do sklepów oferujących muzykę na czarnych krążkach.
Problem jaki chciałbym poruszyć w niniejszym wpisie ma jednak zgoła odmienną naturę. Tyczy się nie samych preferencji w stosunku do określonego nośnika, a raczej możliwości jego zakupienia na okazjonalnych, pojawiających się coraz częściej, różnorakich kiermaszach i giełdach płytowych. Tam bowiem, o czym przekonałem się już nie raz, panuje jedna zasada – płyta winylowa to niemal artefakt, za który można zażądać absolutnie niewspółmiernej ze stanem faktycznym, kwoty.

Na sam początek, gwoli ścisłości, chciałbym sprecyzować, iż moje zdanie jest bardzo subiektywne. Piszę je z poziomu człowieka, który winyle kolekcjonuje już ładnych kilka lat, który ma pojęcie o tym, jak wygląda ich sprzedaż detaliczna w wielu miejscach w Europie, i który bardzo często potrafi ustosunkować się do konkretnej ceny za dany krążek. Jednocześnie chciałbym zaznaczyć, iż moje poniższe słowa nie odnoszą się do ogółu wszelakich winylowych imprez organizowanych na terenie naszego kraju, stanowiąc raczej wypadkową stwierdzeń, jakie przychodzą mi na myśl poprzez pryzmat ostatnich kilku giełd winylowych, w których miałem okazję uczestniczyć.



Spory lokal w centrum miasta. Jeden z bardziej rozpoznawalnych i jednocześnie jeden z moich ulubionych. Ma w sobie i klimat i spory wybór trunków, a i muzyka lecąca z głośników jest mi bliska. Nie dziwi więc, że na wieść o mającym się tam odbyć kiermaszu płyt winylowych zacząłem zacierać ręce. W końcu wieczorne wyjście do pubu ze znajomymi mogło przerodzić się w wielogodzinne przekopywanie kolejnych pudeł z czarnulkami w poszukiwaniu interesujących nas tytułów. Bez zastanowienia umówiliśmy się więc na konkretną godzinę, by być na miejscu jak najwcześniej. Ostatecznie do lokalu wkroczyliśmy kilka minut po oficjalnym otwarciu kiermaszu. Widok tysięcy płyt zgromadzonych w sporych pudłach rozłożonych zarówno na stołach, jak i podłodze napełniał nas sporym optymizmem. Optymizm jednak skończył się, gdy tyko zaczęliśmy przeglądać kolejne boxy. Bynajmniej nie chodzi mi tu o znikomy wybór poszukiwanych przez nas gatunków, lecz o rzecz o wiele bardziej przyziemną – cenę za konkretne winyle.

W tym miejscu pozwolę sobie przerwać, by doprecyzować jeszcze jedną kwestię. Jako fan analogowego grania, człowiek, dla którego muzyka jest jedną z najważniejszych pasji w życiu, jestem w stanie dać za interesujący mnie album całkiem sporą sumę pieniędzy. Nie jestem jedną z tych osób, które usilnie starają się kupować tylko tanie płyty, bądź przeczesywać wszystkie aukcje i giełdy po kolei, by upatrzony krążek nabyć za jak najniższą kwotę. Znam wartość interesujących mnie płyt, wiem ile potrafią kosztować, a jeżeli widzę muzyczny rarytas jaki od dawna chodził mi po głowie i który od dłuższego czasu gościł na liście „do zdobycia”, nie wzbraniam się przed wyciągnięciem określonej ilości pieniędzy, rzadko się targuję i zdecydowanie nie jestem sępem, który wierci sprzedawcy dziurę w brzuchu starając się nakłonić go do drastycznego obniżenia ceny.

Podczas wyżej wspomnianego kiermaszu płytowego zbaraniałem jednak. Wyciągałem kolejne krążki i z niedowierzaniem wpatrywałem się w ceny, jakie na nich widniały. Zacznę może od tego, że ów sprzedawca oferował zarówno stare płyty, jak i zupełne nowości. Jako że zrządzeniem losu najpierw znalazłem się przy stoliku z nowościami chciałem przeglądnąć co też sprzedawca ma w tym zakresie do zaoferowania. Jedną z pierwszych płyt która wpadła mi w ręce był Mayhem – Live in Sarpsborg. Standardowe wydanie na czarnym, sto osiemdziesięcio gramowym winylu. Cena – 140 zł.
Widząc jakiej kwoty sprzedawca domaga się za krążek, który w oficjalnej polskiej dystrybucji kosztuje w granicach 95 zł (cena w Mystic Productions – 93 zł) myślałem początkowo, że to jakiś błąd. Później zaś, że może wysoka cena spowodowana jest tym, jak na takich kiermaszach ceni się płyty z szeroko pojętych ciężkich brzmień (nie wiem dlaczego, ale zawsze mam wrażenie, że w przypadkach niektórych tego typu imprez metal traktuje się jako jakiś szczególny gatunek, a samych jego fanów jak idiotów, którzy za grosz nie mają pojęcia o cenach winyli ulubionych kapel – ale o tym później). Kilak krążków dalej dostrzegłem ostatni album Scorpions. Jego cena wcale nie była lepsza. Za Return to Forever trzeba było wysupłać 150 złotych.

Widząc tak szalenie zawyżone ceny zacząłem przeglądać wszystkie płyty po kolei, nie tylko z zakresu interesujących mnie gatunków. Chciałem wybadać, czy może tylko niektóre z nich zostały potraktowane takimi cenami. Gdy jednak zobaczyłem, że za Thriller Jacksona cena również wynosi 140 złotych (wznowienie z 2016 roku), a na albumie Slipknot widnieje cena 160 złotych, straciłem nadzieję, że w płytowych nowościach znajdę coś dla siebie. Po kilku kolejnych minutach przeglądania, w czasie których upewniłem się, że świeżutkie, jeszcze zafoliowane fabrycznie krążki, są sprzedawane po ostro zawyżonych cenach postanowiłem poszperać w końcu w krążkach używanych (przecież to dla nich tam przyszedłem), stwierdzając, że może z racji tego, iż to nowości, przeglądane przeze mnie przed chwilą płyty były tak cholernie drogie.

Gdy tylko podszedłem do pudła z napisem „Rock” pierwszą widniejącą w nim płytą było Maiking Movies Dire Straits. Jako że niemal cała dyskografia Straitsów znajduje się w posiadaniu moim i mojej lepszej połówki, trochę po macoszemu potraktowałem ten albumu biorąc go w ręce tylko po to, by sprawdzić w jakim stanie jest sprzedawany. Znowuż jednak najbardziej rzucającą się w oczy rzeczą była cena za ów krążek. 80 złotych (sic!) raziło w oczy i sprawiło, że z niedowierzaniem złapałem się za głowę. Krążący między kupującymi sprzedawca akurat w tym momencie podszedł do mnie. Nie wiedząc o mnie kompletnie nic, z automatu uznając mnie za świeżaka w temacie winyli, rzucił tylko przelotnie hasłem „czy udało mi się znaleźć cenę?” (na niektórych winylach widniała ona na wewnętrznej kopercie, nie zaś na okładce), po czym stwierdził radośnie „o, no i za 80 złotych ma pan pierwsze wydanie świetnego albumu”, po czym przeszedł w kierunku kolejnych osób.
Za swoje własne wydanie Making Movies (brytyjski repress w stanie EX/EX) dałem 30 złotych z groszami (w ogóle nigdy nie dałem za album Straitsów więcej niż 45 złotych). Słysząc jednak, że w rękach dzierżę first press’a postanowiłem to szybko i skutecznie zweryfikować. Na szczęście w dzisiejszych czasach nie trzeba zdawać się na łaskę i wiedzę lub niewiedzę sprzedawców w zakresie tego, czy dany album to faktycznie pierwsze wydanie, czy też repress bądź remaster. Wystarczy telefon i dostęp do internetu by wejść w bazę albumów na Discogs i sprawdzić po numerze katalogowym, czy sprzedawca mówi prawdę, czy też kłamie w żywe oczy. Pyk, pyk, pyk, kilka sekund i już wiedziałem, że sprzedawane przez niego Making Movies to nie żaden first press tylko jeden z późnych repressów, w dodatku wydanych na rynek holenderski. Podobna sytuacja miała miejsce z albumami Deep Purple, Rainbow czy Iron Maiden, gdzie kwoty wahały się w przedziale 80-100 zł. W przypadku tych ostatnich mógłbym się odnieść do sytuacji, o których wspomniałem wcześniej, czyli o notorycznym zawyżaniu przez sprzedawców cen albumów metalowych. Czasem mam wrażenie, że logo Ironsów wystarczy, by kwota za winyl była prawie dwa razy wyższa niż być powinna. Gdzie nie pójdę, na jakim kiermaszu nie jestem (oczywiście w Polsce), tam za chociażby Live After Death, który to album chyba najczęściej pojawia się na płytowych giełdach, niejednokrotnie trzeba zapłacić ponad sto złotych za egzemplarz, jaki przez sprzedawcę określany jako Excellent, jest co najwyżej na poziomie Good z plusem.

Z opisywanego przeze mnie kiermaszu wyszliśmy ze znajomymi z pustymi rękami. Podobnie było ze sporą liczbą osób, u których konsternacja ,czy wręcz zdziwienie, przejawiało się świetnie wyeksponowaną mimiką twarzy. Co by nie mówić, duża liczba ludzi namiętnie buszowała w pudłach, przy czym odnosiłem dziwne wrażenie, że wielu spośród nich, zwłaszcza tych w młodym wieku, w winylach przebiera po raz pierwszy w życiu, np. dziewczyna, którą widziałem na samym końcu mojego pobytu na kiermaszu. Sprzedawca kręcił się przy niej pokazując jej kolejne płyty i instruując, jak powinna je wyjmować (widać było, że jest świeża w temacie, bo kopertę odwróciła brzegiem do dołu i płyta o mały włos nie spadła jej na podłogę).

Wymieniane przeze mnie sytuacje nie są niestety czymś wyjątkowym. Wracając bowiem na główną ścieżkę rozważań niniejszego felietonu mógłbym stwierdzić, iż w ostatnim czasie znakomita większość winylowych giełd wygląda jak spęd Januszy biznesu starających się wydoić z ludzi jak najwięcej forsy. Ceny płyt są przeważnie niewspółmierne do ich rzeczywistej wartości, sięgają niebotycznych sum, zaś określenia ich stanu zachowania nie znajdują odzwierciedlenia w tym jak jest naprawdę. Nigdy nie zapomnę jednego sprzedawcy z Sanoka, który na tamtejszym kiermaszu odbywającym się kilka lat temu, próbował przekonać mnie, że porysowana płyta z niechlujną okładką jest najlepszym wyborem, ponieważ ma „duszę” i niesie z sobą prawdziwą „historię” (sic!).

Wszelkie kiermasze czy też giełdy winylowe odbywające się w Polsce chyba jeszcze długo nie będą wyglądać tak, jak ma to miejsce za granicą. Pamiętam, kiedy w czasach nastoletnich mój tata jeździł do roboty do Monachium, w wolnych chwilach odwiedzając tamtejszy flohmarkt, gdzie stoisk z płytami analogowymi, w tym za jeden, dwa czy pięć euro, było całe mnóstwo. Jak sam mówił wracając do kraju „można tam było siedzieć całymi dniami”. Nawet w Czechach, w których spędziłem niegdyś jakiś czas, w rejonach Pragi czy Ołomuńca, można było natrafić na podobne giełdy płytowe, gdzie handlarze o wiele lepiej i bardziej sprawiedliwie wyceniali swoje zbiory. Zupełnie tak samo jest chociażby w Anglii, co potwierdzić może chyba każdy pracujący tam Polak zainteresowany tematem analogów.

Osobiście, w obecnych czasach, zaczynam powoli odchodzić o buszowania po płytowych giełdach. O wiele częściej sięgam po płyty kupując je przez internet. Owszem – nic nie zastąpi uczucia grzebania wśród tysięcy winyli znajdujących się w zasięgu ręki, jednak biorąc pod uwagę ich ceny niejednokrotnie częściej opłaca się wejść na Discogs i sprowadzić płytę z drugiego końca Europy, niż kupować ją stacjonarnie w Polsce.

Żeby jednak nie było, że tylko marudzę podkreślę jeszcze raz, że niniejszy felieton nie odnosi się do ogółu organizowanych w Polsce giełd i kiermaszy płytowych. Nie miałem jeszcze okazji wziąć udziału w imprezach takich jak „Winyl na wagę” czy „Winyl za złotówkę”, więc nie mam pojęcia jak wygląda to tam w praktyce. Niemniej jednak do każdej kolejnej inicjatywy spod znaku okazjonalnej sprzedaży winyli podchodzę z dużym dystansem. Ostrożnie i bez kierowania się emocjami chwili.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz