sobota, 8 listopada 2014

Hall of Shame! - Shaun Hutson - Ślimaki


"Ślimaki? Poważnie?"

Mniej więcej tak właśnie pomyślałem, gdy po raz pierwszy zobaczyłem tę książkę. Trzeba bowiem przyznać, że autorzy horrorów spod znaku potworów i mutantów przyzwyczaili nas do tego, że główną siłą sprawczą w ich dziełach są monstra o nadludzkich wymiarach, sile, sprawności lub umiejętnościach. Tymczasem stary, dobry Hutson zaproponował nam powieść, gdzie zło przybiera postać walcowatych drani, którzy na co dzień największą szkodę wyrządzają nam wcinając nasze warzywa i rabatki.

Zapraszam na recenzję książki, której akcja, bynajmniej, nie rozgrywa się w ślimaczym tempie.

UWAGA! PONIŻSZA CZĘŚĆ RECENZJI ZAWIERA LICZNE SPOJLERY!


Mike Brady to spoko typ. Prowadzi klawe życie u boku swojej dziewczyny, jednocześnie pracując jako jeden z londyńskich inspektorów sanepidu. Taka praca nie jest zła, jednak od czasu do czasu nasz bohater ubolewa nad tym, iż zdarza się, że ze względów sanitarnych, zmuszony jest wyrzucić kogoś na bruk. Właśnie z taką sytuacją musi się znowu zmierzyć, jadąc do podmiejskiego domku Rona Bella, którego chałupa nie tylko zaczęła przypominać ruinę. Ciążą nad nią również ciężkie niczym ołów chmury zwiastujące prawdziwą burzę w postaci wizyty komornika. 
Zarówno Brady jak i komornik nie wiedza, że Bell, samotny pijaczyna rzucony przez żonę, gnije już w swoim domu zżarty do cna przez duże, tłuste, paskudne ślimaki.

Prezentacja naszych ślimaczych antybohaterów i pożarcie Rona Bella, które następują już w pierwszym rozdziale, sprawiają, że już po kilku chwilach czytania znawcy horrorów będą mieli małe deja vu. Nie da się bowiem ukryć, że fabularny początek tej powieści jest niemal kopią historii zawartej w Szczurach Jamesa Herberta. Oto bowiem w podmiejskim domku, w zapomnianej przez blask słońca piwnicy, gromadzą się głodne pasożyty, które od chwili, gdy po raz pierwszy posmakowały ludzkiego mięsa, nie mają zamiaru jeść niczego innego. W przypadku Szczurów koncept był całkiem dobry, jednak Hutson (umyślnie czy też nie) kopiując go i wprowadzając w pierwszoplanową rolę dwudziesto centymetrowe ślimaki, po prostu strzelił sobie w stopę. Pierwszy rozdział tak bardzo przypominał mi dzieło Herberta, że co rusz odnosiłem wrażenie, że to właśnie jego książkę czytam tyle tylko, że prezentującą alternatywną wizję od tej dobrze znanej. 

Sam pomysł uczynienia ze ślimaków stworzeń mogących stanowić zagrożenie dla ludzkiej cywilizacji wydaje się być kuriozalny. Musiałem naprawdę mocno wysilać swoją imaginację, aby wyobrazić sobie prawdziwy zalew ulic czarno-brunatną breją tych oślizgłych stworzeń, które w jakiś sposób mogłyby przyczynić się do upadku naszej ludzkiej rasy. 

Jeżeli jednak sam motyw ślimaka-zabójcy nie jest w stanie Was rozśmieszyć, z pewnością zrobi to dalsza część książki. Fabuła to jedno wielkie "łolabogacojadocholeryczytamlol". Już dobrych kilka miesięcy nie miałem do czynienia z książką, w której absurd goni absurd. Zacznijmy od tego, że gdy przyjeżdża ekipa aby zgarnąć zwłoki Rona Bella, w ogóle nie przejmuje się znajdującymi się dosłownie WSZĘDZIE (na podłodze, ścianach, suficie etc.) śladami ślimaczego śluzu. Oczywiście tylko nasz dzielny główny bohater dostrzega ten intrygujący fakt. Druga sprawa to to, że policja w ogóle nie przeszukuje domu umarlaka - wynoszą zwłoki z chałupy i zamykają drzwi na klucz. Heh, a gdyby tylko zajrzeli do piwnicy mielibyśmy prawdziwego "plot-twista".

Totalnie "pojechanych" akcji jest całe mnóstwo. Kolejne zwłoki przeżarte na wylot, dosłownie ociekające ślimaczym śluzem, nie są w stanie zainteresować nikogo poza naszym Sanepidoman'em. Nasz główny hiroł to jedyny gość, który zaczyna dostrzegać powiązanie pomiędzy kolejnymi "morderstwami" a coraz większą plagą dziwnie dużych ślimaków, których nie da się zabić żadnym sklepowym ślimakobójczym proszkiem. 

Kiedy już Mike Brady "skumał o co kaman", postanawia wziąć sprawy w swoje ręce. Jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało, gość decyduje nie zawiadomić nikogo o domniemanej pladze zmutowanych ślimaków - ani swoich przełożonych, ani policji, ani straży, tylko skleja swoją ekipę złożoną z "pomocnego ziomala" oraz lokalnego speca od miejskiej sieci kanalizacyjnej a także młodego dyrektora Muzeum Historii Naturalnej i rusza na polowanie. 

Główną bronią naszych dzielnych ślimakobójców jest tajemniczy płyn wymyślony na szybkiego przez gościa z muzeum. Facet w ciągu doby potrafił stworzyć substancję, która dosłownie wybucha w chwili, gdy polewa się nią ślimaka. Gdy tylko Brady usłyszał o tym "cudzie" wpada na równie "genialny " pomysł - skoro ślimaki zalegają zapewne głównie w miejskich kanałach (bo wilgoć, bo pleśń etc.) to najlepszym sposobem będzie wrzucenie całej butli tego płynu do głównego kanału zbiorczego, gdzie znajdują się najważniejsze odgałęzienia do miejskiej sieci kanałów. 
Ten pomysł jest po prostu...


Biorąc pod uwagę domniemaną siłę fali uderzeniowej powstałej po wybuchu nasi bohaterowie w ogóle nie przejmują się tym, czy rozpieprzą miejskie kanały w drobny mak i czy przypadkiem nie będzie w związku z tym żadnych ofiar. Miodzio.

Mike Brady to jednak (w moich oczach) nie tylko główny superbohater tej książki, ale także niezły sukinsyn w jednej osobie. Otóż bowiem w chwili przeprowadzania akcji niszczenia ślimaków, w okrutny sposób zostaje pozbawiony życia główny pomocnik Brady'ego - kanałowy spec. Bez niego Mike pogubiłby się w poplątanej sieci kanałów i nigdy nie umieściłby pojemnika z zabójczą substancją w odpowiednim miejscu. 
Czy jednak Mike przejmuje się śmiercią swojego kompana? Ha, takiego! Po całej sprawie rzuca tylko hasło w stylu "Szkoda. Trzeba powiadomić jego żonę". 

Co do żon, kochanek i dziewczyn, to oczywiście jak na horror klasy B przystało, jest ich tutaj sporo. Tu i ówdzie odkrywają swoje wdzięki bądź też zadowalają swoich męskich towarzyszy na różnorakie sposoby, jednak nigdy nie dane jest, zarówno im jak i ich facetom, skończyć tego co zaczęli. Jak już w fabule pojawia się scena erotyczna, to możecie być pewni, że finiszu nie będzie, bo Shaun Hutson to "mistrz stosunku przerywanego", gdzie po długiej i upojnej grze wstępnej zawsze dochodzi do ataku krwiożerczych ślimaków. 

Hejtów w stosunku do fabuły mogłoby być więcej, ale nie chcę tutaj pisać całego cholernego streszczenia tej książki, tak więc kolejne błędy będę wytykać tłumaczce i redaktorom. Książka nie jest przetłumaczona aż tak fatalnie jak to ma się w przypadku horrorów klasy B, jednak błędy są widoczne i zauważalne. Rażą oczy i przyprawiają o ból głowy. Najgorzej jest ze składnią zdań, stylem i (co oczywiste) powtórzeniami. W tym wypadku można się doczepić do absolutnie każdej strony, bo prawie wszędzie roi się od tego typu "grzechów". 

Zastanawia mnie też jedna rzecz (to tak adekwatnie tych scen erotycznych). Czy tłumaczka bała się używać opisowych słów w odniesieniu do żeńskich narządów rozrodczych? Tutaj kuriozum polega na tym, że wszędzie, gdzie mowa o wyżej wspomnianym, używała po prostu słowa "sex" w wyniku czego zdania takie jak choćby "wsunął palce w jej wilgotny sex" brzmią co najmniej....dziwnie?


Ślimaki to dojrzały "okaz" podrzędnego horroru. To prawdziwa gratka dla poszukiwaczy literatury grozy, gdzie krew leje się strumieniami, a fabuła pełna jest absurdów.
Choć istnieją na tym świecie książki o wiele gorsze, to jednak moja decyzja jest nieodwołalna, a co za tym idzie Ślimaki zaszczycą swą obecnością Hall of Shame.
_____________________________________________________________________________

Ślimaki
Wyd. Pik
Liczba stron: 208